Drukuj

Podczas inauguracji nowego roku akademickiego odbyła się uroczysta ceremonia nadania tytułu Doktora Honoris Causa AWF, wieloletniemu pracownikowi naszej uczelni, Panu prof. dr hab. Józefowi Lipcowi.

Naukowiec-filozof, wielki propagator idei olimpijskiej, działacz PKOLu i PAOLu, a do tego publicysta, aktor i sportowiec. Tak w skrócie można przedstawić postać Pana Profesora . Lata pracy połączonej z wielką  pasją, dały nie tylko wielkie wyróżnienia, ale przede wszystkim możliwość rozwoju naszej uczelni.

Czytając Pana bogatą biografię, o tym jak wiele dziedzin jest Panu bliskie, można mieć chyba tylko jedne skojarzenie – człowiek renesansu…

Czym innym jest zainteresowanie, a czym innym jest twórcze uczestnictwo w obrębie jakiejś dziedziny. Bo to prawda, zawsze miałem wiele zainteresowań. Choćby jako dziecko, zawsze marzyłem o karierze sportowej, boksie, piłce nożnej albo o biegach na średnich dystansach. Jako dziecko napisałem też swój pierwszy tekst – poemat o polskim mistrzu olimpijskim Zygmuncie Chychle. Jednak człowiek musi coś wybrać, w czym zostać jedynie miłośnikiem, a w czyms realizować się bezpośrednio. Los wybierał za mnie i gdyby nie pewne wydarzenia może nie poszedł bym w te stronę,  którą wciąż podążam. Gdyby np. nie pewien poranek, nie napisałbym pierwszej mojej książki „Duch sportu”, a co za tym idzie, może i następnych.  Przez co, nie byłbym teraz jednym z twórców filozofii sportu w Polsce. Także, gdyby nie osoba mojego nauczyciela z liceum, Pana Edwarda Smajdora, który podsunął mi Tatarkiewicza, może nie wybrałbym tej drogi. A tak przeczytałem jego publikacje i nagle olśniło mnie! Zrozumiałem, że  moją dziedziną będzie filozofia. Kiedy zaproponowano mi pisanie felietonów w „Tempie”,  przyjąłem to z wielką radością. Pisałem tam przez wiele lat, moja kariera naukowa ewaluowała, rozwijała się, a ja nadal pisałem felietony. Zaś w czasie studiów, trafiłem chyba na apogeum kulturalnego ruchu studenckiego. Grałem w dwóch teatrach, najważniejszy był Teatr 38, z którym zwiedziłem pół Europy.  To były czasy kiedy było trudno gdziekolwiek wyjechać, a my młodzi ludzie, mogliśmy zobaczyć inny świat. Kultura, a w szczególności  studencka, na szczęście miała wtedy swoje przywileje.  Zresztą moja pasja jaką jest teatr,  łączy się przecież z pracą akademicką. Każdy wykład traktuje jako swoisty występ przed publicznością, która mnie oceni, nie tylko za treść, ale i formę. Także jak widać wszystkie formy naszej aktywności, nie muszą stać w sprzeczności, mogą się dopełniać.  Jeśli mamy możliwość zrobić coś więcej, to bardzo dobrze, bo wszystko nas rozwija. Nie przypuszczam, żeby któraś  dziedzin tak mnie wciągnęła, żebym wykluczył inne. I to jest odpowiedź na Pani pytanie. Jest wielu ludzi współcześnie funkcjonujących na wielu płaszczyznach.  Są też rzeczy, których nie spróbowałem.  Żałuję np. że nie skorzystałem z propozycji znajomych, że powinienem napisać powieść. A może to swego rodzaju usprawiedliwienie na Pani pytanie? Moim zdaniem w dzisiejszych czasach, kiedy ta wiedza jest ogromna, trzeba coś wybrać, żeby osiągnąć choć z jednej dziedziny poziom zawodowstwa, profesjonalizmu. Oczywiście to nie wyklucza aktywnego amatorstwa, które może dać po prostu radość. Dlatego bycie człowiekiem renesansu jest chyba nie do końca możliwe.

Myśli Pan, że osoby o wybitnych zdolnościach, bo nie oszukujmy się, nie każdy może być profesorem, częściej mają wiele zainteresowań, pasji, które są w stanie pogodzić?

Przypuszczam, że to wynika trochę z osobowości. Są ludzie, którzy są uposażeni  w wiele talentów, które potrafią równomiernie rozwijać. Inni skupiają się tylko na niektórych z nich tworząc poboczne, które pozostają jedynie pasjami, inni znów potrafią oddać się tylko jednemu kierunkowi. I jest to temat trochę na zasadzie tej słynnej dyskusji o Albercie Einstein’ie i jego skrzypcowym kunszcie. Czy powinien  oddać się także muzyce, czy dobrze, że wybrał fizykę. Nigdy tego jednak nie rozstrzygniemy. Tak jak mówię jest to kwestia osobowości człowieka, tego jak potrafi rozdzielić swoje potrzeby, pasje,  jak bardzo potrafi być wszechstronny. Zresztą ten typ etapowej wszechstronności nagradzamy właśnie medalem „Kalos Kagathos”, wymyślonym przez redaktora „Tempa” Ryszarda Niemca, podpowiedziany ówczesnemu rektorowi UJ prof.Gierowskiemu. Powstała  specjalna kapituła, która przyznaje medal wybitnym sportowcom, którzy osiągnęli przynajmniej poziom mistrzostwa na skalę krajową. I przyznajemy go nie za to, że są to wybitni sportowcy, ale za kolejne sukcesy w innych dziedzinach. Bo są to po zakończeniu kariery sportowej wybitni artyści, inżynierowie, lekarze, politycy;  jak np. Pan prof. Balcerowicz, Wojciech Zabłocki czy też Czesław Centkiewicz.

Połączył Pan miłość do sportu i filozofii. Dlatego też,  zapytam jaka jest filozofia sportu wedlug Pana Profesora?

To pytanie to jakby prośba o streszczenie moich książek w jednej wypowiedzi. To zależy jak rozumiemy sport. Czy jest to ten wyczynowy, uprawiany przez dosyć wąską grupę, predysponowaną do tego fizycznie, czy też sport uprawiany rekreacyjnie, zupełnie amatorsko. Jeśli chodzi o ten sport, który stał się częścią światowej kultury, ten ze stadionu, to  zdecydowanie podlega on specjalnym prawom i filozofii. Są to ideały olimpijskie, które można by powiedzieć trzymają różnego rodzaju wartości tj. uczciwość, braterstwo, cała ta symbolika czystej gry w warunkach pokoju miedzy narodami, równość, sprawiedliwość. Sport to taka lekcja etyki. Zwykli ludzie patrzą na to jak na widowisko o pewnym poziomie dramaturgii, teatralności. Taka konstrukcja do podziwiania, do przeżywania wielkiej radości. Objawiają się nasze plemienno-narodowe zachowania kiedy kibicujemy, wzruszamy się przy hymnie. To wszystko tworzy pozytywny wizerunek we współczesności. Niestety jest też druga strona medalu, bo rzeczywiście w naszych czasach coraz częściej sport zostaje przejmowany przez pieniądz, czasem czysty, a czasem totalnie brudny. Sport  i ludzie z nim związani, stają się elementami targów, zniewolenia. Mówimy „sprzedano piłkarza” jak na targu niewolników...  Kolejnym niebezpieczeństwo to sporty ekstremalne, które wytwarzają  złą adrenalinę. Takie desperackie akty na granicy samobójstw,  które wyzwalają niskie instynkty także u publiczności. I tu pojawia się pytanie „ czy sport to jest kontynuacja Olimpii, czy Koloseum?” Koloseum, ponieważ tam sport był brutalny, a sportowiec w końcu ginie. Dzisiaj to sport ze sztucznym dopingiem.  Dlatego też, filozofia sportu powinna być wszechstronna. Ma obejmować problemy, nazwijmy to ontologiczno-epistemologiczne,  antropogeniczne  jak i te społeczne, etyczne, estetyczne. Można powiedzieć, że sport to aksjologia. Dlatego też, tłumacze moim kolegom z Uniwersytetu Jagiellońskiego, że sport to część kultury współczesnej i dlatego warto się nim zajmować. Zaś kiedy rozmawiam z kolegami z AWF’u przypominam, że sport to nie jest żadna fizjologia, bo poprzez wysiłek cielesny następuje swego rodzaju realizacja pewnej koncepcji człowieka.

Czym więc powinien być sport w naszym życiu?

Można powiedzieć że sam sport nie jest niczym gorszym od samego życia. Jest nawet trochę lepszy od życia. Stadion jest lepszy, niż wszystko co jest dookoła niego. Niestety czasem na ten „stadion” wdzierają się także złe emocje, prymitywne potrzeby, taki rodzaj cofania się do kultury plemiennej. Oglądając choćby piłkę nożną. Kiedyś powiedziałbym, że to zbóje, dzisiaj już - gangsterzy, którzy próbują psuć sport. Ale nie jest to gorsze od wojen, które toczą się wciąż dookoła nas. Myślę, że sport przejmuje gdzieś te złe instynkty, agresje. Ale może gdyby nie on, byłoby więcej patologii. 

Wiele dziedzin  choćby teatr, może dawać nam jakąś refleksje, może mieć jakąś głębszą filozofie, ale też nie musi… Ze sportem jest jednak inaczej.  Jest on zawsze jest z nią nierozerwalny.

Sport stanowi swego rodzaju enklawe,  coś osobnego. W sporcie można ujrzeć pewną prawdą o życiu i współczesnym człowieku. Ja jako osoba znająca świat sportu, sportowców, bardzo ich sobie cenię, za ich wizję świata i optymizm życiowy.  Są to ludzie, którzy przede wszystkim wymagają od siebie, dają jak najwięcej i to nie tylko w sporcie, ale w innych dziedzinach życia, by spełnić minimum humanizmu aksjologicznego. Ludzie sportu wychodzą ukształtowani, często znacznie lepiej niż ludzie, którzy nie mieli ze sportem nić wspólnego. Sport uczy bardzo wiele: zespołowy – współdziałania, dostrzegania drugiego człowieka, wzajemnych, zdrowych relacji. Sport indywidualny – dążenie do perfekcjonizmu, samodoskonalenia, pokonywania własnych słabości. Myślę, że trzeba zwrócić uwagę nie na efekt-popis stadionowy, ale na ćwiczenia, trening, edukacje. W sporcie nie chodzi o to, że się pokazywać, ale o przygotowanie; tzn. „nie jest ważny stadion,  ważny jest gymnasion”.

Mówiliśmy o filozofii….Teraz porozmawiajmy o demokracji w sporcie. Czy jest ona potrzebna wg Pana Profesora  i jeśli tak to w jak dużym stopniu?

W wielu instytucjach społecznych  demokracja jest potrzebna. Ale czy w sporcie? Nie zawsze. Choćby funkcja trenera, który podejmuje decyzje. Nie robi on głosowania, kto wejdzie na boisko, nie pyta kogo wybrać do kadry. Dlatego powiedziałbym, że demokracja w sporcie nie powinna być zbytnio posunięta. Natomiast wszystkie związki sportowe, federacje, kluby,  muszą podlegać  zasadom demokracji. Sama istota działań w sporcie powinna być jednak powściągliwa. Wiadomo, że państwa autokratyczne wyzwala także autokratyzm u trenerów, bo właśnie takich potrzebują, wychowani w tym duchu sportowcy. Natomiast współczesny sportowiec,  znający podstawy demokracji , musi mieć demokratycznego trenera, którzy są jak rozumni nauczyciele, mentorzy, rodzice, którzy słuchają, biorą pod uwagę zdanie sportowca oraz innych członków kadry. Mądry trener tak prowadzi swojego zawodnika, aby miał poczucie co najmniej współuczestnictwa. Nie czuje się jak przedmiot, który ma tylko wypełniać instrukcje. Taki kapralski styl rządzenia, zwłaszcza stosowany na niskich szczeblach , zawsze kończy się wielką katastrofą. Napisałem kiedyś tekst pt. „Etyczne powinności trenera” , później „Wielki traktat o trenerze” tam dokładnie pokazuję jak ważny jest mądry trener.

Jest Pan działaczem  PKOLu oraz jednym z założycieli Polskiej Akademii Olimpijskiej i Małopolskiej Rady Olimpijskiej…

W czasach kiedy powstawała Międzynarodowa Akademia Olimpijska, która mieści się w Olimpii, stopniowo powstawały narodowe akademie. Polska była jedną z pierwszych. Równo 30 lat  temu, bo w 1984 roku zaczęliśmy działać.  Tak jakoś szczęśliwie się złożyło, że i ja znalazłem się w gronie członków założycieli, w gronie tych pierwszych dwudziestu pięciu osób. Każdy miał jakiś wkład w tym przedsięwzięciu. Ja przyczyniłem się do powstania pierwszego statutu, ponieważ wcześniej już zajmowałem się tą dziedziną. Było to znakomite grono, Grzegorz  Młodzikowski, prof. Biliński, Krzysztof Zuchora, Zbigniew Krawczyk. I tak się jakoś stało, że po dr Włodzimierzu Reczku i prof. Wojciechu Zabłockim, w 2000r. zostałem prezesem PAOL’u.  Wciąż zmieniają się składy personalne, przez organizacje przewinęło się setki osób.  Zaczęliśmy organizować koła młodych, dzięki którym wysyłaliśmy do Olimpii najlepszych na młodzieżowe sesje,  więc można powiedzieć, że stworzył się pewien ruch intelektualny. Bo trzeba pamiętać, że Polski Komitet Olimpijski i inne organizacje tego typu, jak np.  nasza Akademia nie zajmuje się tylko przygotowaniem sportowców na Igrzyska, ale to także działalność konferencyjna, spotkania, dyskusje. To tworzy fajny klimat. Zaczynaliśmy bardzo skromnie, a teraz mniej więcej co kwartał, mamy do czynienia ze stosem nowych książek na tematy związane z ruchem olimpijskim. Naprawdę naszą nagrodę, tj. „Wawrzyn Olimpijski” jest komu przyznawać. Nasza organizacja tworzy pewną symbiozę, nie jest zawieszona w próżni finansowo-organizacyjnej, ale ma swoją wartość, idee. Ja z racji, że jestem prezesem uczestniczę w tym dość czynnie. Także na szczeblach wojewódzkich powstały rady olimpijskie, gdzie na seminariach wygłaszane są referaty  młodych ludzi, którzy przygotowują swoje prace doktorskie i habilitacyjne dot. sportu, ruchu olimpijskiego.

Za swoje osiągnięcia został Pan nagrodzony już wiele razy. Ostatnio choćby tytuł honoris causa nadany Panu Profesorowi przez naszą uczelnię.  Rozmawiając z Panem, jednak mam wrażenie, że te wyróżnienia nie są dla Pana najważniejsze…

Szczerze mówiąc , nigdy się jakoś nad tym nie skupiałem. Oczywiście jest to coś bardzo miłego, bardzo mnie to cieszy. Nadanie mi ostatnio tytułu doktora honoris causa, to rodzaj takiego naddatku, czegoś czego nigdy nie oczekiwałem i  coś o co nigdy się nie starałem. W końcu nie pracowałem po to, żeby dostawać nagrody, ale dla samego siebie, bo to w 100% moje. Oczywiście nagroda to coś nadzwyczajnego, ale szczerze, bardziej  cieszy mnie sympatia pojedynczej jednostki. Mój były student, który po latach wspomina zajęcia ze mną, egzaminy, treści, które przedstawiłem na wykładach, które pamięta do dzisiaj. Cieszę się, kiedy ktoś przeczytał moją książkę,  jest nią zainspirowany, albo jakąś myślą, którą przedstawiłem. Żadna nagroda mnie tak nie ucieszyła, jak moja pierwsza książka, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy w księgarni, albo kiedy na pierwszej stronie „Życia literackiego” ukazał się mój tekst. To były wspaniałe chwile. Wiele zależy od nas samych, np. tytuł doktora, profesora. To coś co sam sobie człowiek zawdzięcza. Dlatego kiedy dostaje się takie nagrody, wyróżnienia, aż prosi się spytać czy ja na to zasługuje. Bo przecież nic takiego nie zrobiłem, po prostu robiłem swoje.

Jak wspomina Pan Profesor pracę na naszej uczelni?

Bardzo dobrze… Można powiedzieć, że mam duże doświadczenie, bo chyba około dwudziestoletnie. Na uczelnie „ściągnął” mnie prof. Jan Szopa, który był kiedyś moim kolegą dokładnie z…akademika. Zaproponował mi ,abym wykładał filozofie. Równorzędnie pracowałem na UJ, jednak zawsze obie uczelnie traktowałem jednakowo. Wykładałem na wszystkich kierunkach, głownie na WF i TIR’ze, ponieważ rehabilitacja przez pewien czas nie miała zajęć z filozofii.  Za czasów rektora Zdebskiego zostałem jako pierwszy, szefem studiów doktoranckich.  Pamiętam to jako bardzo dobry okres w moim życiu. Wypromowałem 80 magistrów, z czego mogę potwierdzić z absolutną pewnością, że to były w większości znakomite prace magisterskie. Miałem szczęście trafić na wybitnych studentów.  12. doktorantów,  przy czym szykuje się jeszcze 13sty. Jeśli pojawią się jeszcze jacyś młodzi ludzie zainteresowani filozofia sportu, to ja bardzo chętnie ich wespre. Przy czym myślę, że są młode kadry, więc oni już powinni przejąć ten ciężar bezpośredniej pracy z magistrantami i doktorantami.  Zawsze lubiłem pracować ze studentami AWF’u i zresztą z  tą pracą łączy się wiele anegdot.

Jakie dyscypliny sportu Pan lubi, czytałam, że kibicuje Pan Wiśle Kraków….

Jestem kibicem wielu dyscyplin. A jeśli chodzi o piłkę nożną, to zaczęło się od Sandecji, z racji, że pochodzę z Nowego Sącza. Potem, w czasach studenckich  była Cracovia i Wisła. Później już tylko Wisła, ze względu, że dłuższy czas mieszkałem obok stadionu tego klubu.  Jeszcze na dodatek, była to ta wielka Wisła lat 70-tych. Sam Orest Lenczyk był wtedy trenerem,  większość drużyny to byli wychowankowie, którzy stanowili pół reprezentacji Kazimierza Górskiego: Musiał, Maculewicz, Kmiecik, Kapka, Kusto, potem Nawałka, Iwan, Lipka. Wszystko to było na takim wysokim poziomie. Do dzisiaj żałuje, że właśnie ta Wisła nie zrobiła kariery międzynarodowej, choć miała tak wielkie szanse. Bo to była ostatnia Wisła, która mogła o tym na serio pomyśleć. Były  sukcesy Górnika Zabrze Lubańskiego i Legii Deyny, drużyny, które zrobiły międzynarodowe kariery i niestety tego nie utrzymały. Człowiek po prostu lubi te drużyny, które dobrze grają, a nie te które grają byle jak, gromadzą partaczy, nieudacznych „kopaczy”. Wisła wtedy wzbudzała we mnie wspaniałe emocje, byłem z nią przez pewien czas bardzo związany, chodziłem na wszystkie mecze…

Rozmawiała: Magdalena Niewęgłowska